Proszę opowiedzieć o Żydach w czasie okupacji.
Nie było żadnego opału. Ojciec miał znajomych leśników i [pojechał], żeby zdobyć trochę [drewna] na lewo. Jechał poza Warszawę, jakąś furą, wozem. Z sąsiedniego miasta Niemcy właśnie wypędzili Żydów. Szli środkiem szosy, nie można było jechać, furman z ojcem zatrzymali się. W końcu Niemcy zarządzili postój. Ojciec obserwował, jak Żydzi posiadali wzdłuż rowu. Był stary Żyd, siwy, z dużą brodą Był z małym chłopczykiem, widocznie z wnukiem. Żyd wyciągnął kawałek chleba, rozłamał i dał dziecku. Wtedy Niemiec podskoczył i kopnął Żyda w rękę, aż chleb wyleciał. Ojciec wrócił strasznie zdenerwowany.
Żydzi wiedzieli, że idą do getta. Mieli dużo sklepów a Niemcy przede wszystkim zabierali im z tych sklepów towary. Oni usiłowali coś sprzedać. Do nas też przychodziła Żydówka, mieli duży sklep tekstylny. Prosiła, żeby coś kupić, bo muszą iść do getta. Wszystkich pozamykali. Z tą Żydówką która do nas przyszła, wiąże się bardzo ciekawa historia. To byli bogaci ludzie. Ona była młoda, przystojna, świetnie mówiła po polsku, bo skończyła polską szkołę. W ogóle nie wyglądała na żydówkę. Ona nie poszła do getta; poszli jej rodzice, mąż. Niedawno wyszła za mąż, miała malutkie dziecko. Zaprowadziła je do klasztoru. Napisała kartkę, że synek nie jest ochrzczony, że prosi, żeby go ochrzcić i żeby się nim zaopiekować. Zadzwoniła do furty, schowała się i patrzyła, czy ktoś wyjdzie. Zobaczyła że wyszła siostra i zaczęła rozmawiać z tym chłopczykiem, który miał może ze trzy, cztery lata. Wzięła go za rączkę i zabrała.
Wtedy [Żydówka] wyruszyła na wieś, bo była pewna, że chłopczykiem już się zaopiekują. Pracowała raz tu, raz tam. Jak widziała, że się orientują że jest Żydówką to zabierała się i szła gdzieś dalej. Przeżyła. Przyszła nam opowiedzieć historię swojego życia. Wróciła do Warszawy i pierwsza rzecz, to poszła szukać zakonu. Okazuje się, że sióstr nie ma. Zakon został po prostu ewakuowany. Dowiedziała się gdzie i poszła do siostry przełożonej. Mówi, że tu zostawiła chłopczyka, czy jest, czy żyje. Siostra przypomniała sobie i mówi "Tak, oczywiście. Jest taki chłopczyk". Mówi, że chciałaby go zobaczyć, a siostra: „Dzieci są w tej chwili na spacerze". Poprosiła żeby usiadła i poczekała, bo dzieci zaraz przyjdą. „Ciekawe, czy pani pozna swojego syna". Rzeczywiście, po jakimś czasie dzieci weszły do sali, a ona oczywiście od razu poznała swoje dziecko. Chwyciła małego, zaczęła go całować, krzyczeć, płakać. Mały tak się przejął, że się rozchorował. Przez parę dni był chory, dostał gorączki. Była bardzo szczęśliwa, że odzyskała małego. Przez jakiś czas został w zakonie, bo nie miała gdzie go wziąć. Potem z Rosji wrócił brat jej męża (rodzice, oczywiście, zginęli w getcie), ożenił się z nią i razem z dzieckiem wyjechali z Polski. Polski mieli dosyć.
Â
Kiedy wyjechali?
Zaraz po wojnie, w latach czterdziestych.
Â
Pamięta pani nazwisko tej kobiety?
Teraz już nie bardzo. Gdybym pomyślała, to może by mi się przypomniało, ale tak od razu nie mogę.
Â
Gdzie miała sklep tekstylny?
Na Grochowie na ulicy Grochowskiej, mniej więcej koło dawnego komisariatu. Tam był XVII komisariat i obok niedaleko był sklep. Wszystko zostało spalone.
Â
Po wojnie pisała, odzywała się?
Nie, nie. Myśmy czasem coś kupowały w tym sklepie i później ona przyszła i poprosiła, żeby coś kupić, bo idą do getta. Potem przyszła powiedzieć, że ocalała i że dziecko też ocalało.
Â
Zna pani jeszcze inne historie o Żydach?
Na Grochowie był duży skład materiałów budowlanych - deski, cegły. Ponieważ budowaliśmy się, to czasem też kupowaliśmy materiały. Wtedy było bardzo dużo składów żydowskich. Właścicielem tego składu był bardzo zamożny Żyd. Miał dwóch synów, obaj byli wykształceni. Jeden był inżynierem, drugi był prawnikiem. Jak wybuchła wojna, to młodzi uciekli do Rosji. Ojciec zginął w getcie (nie pamiętam, w którym roku) przed wybuchem Powstania - może w 1943 roku. Moja stryjenka (żona policjanta) też mieszkała na Grochowie, bo przed wojną mieli się tam budować. Rozkradli im wszelkie materiały, wszystko spalili. Mój ojciec odbudował im domek gospodarczy i przeżyła tam z synami całą wojnę.
W nocy [stryjenka] słyszy, że ktoś puka. Bardzo się przeraziła, bo jak w czasie okupacji ktoś pukał nocą do okna, to nie była to dobra wiadomość. Odchyla firankę, a tam ktoś mówi: „Proszę się nie bać" - i podał nazwisko. To był jeden z tych młodych Żydów: „Niech się pani nie boi, niech pani otworzy". [Stryjenka] otwiera i on wchodzi, strasznie wynędzniały, wygłodzony, zziębnięty - bo to była zima. Prosi, czy by się nie mógł chociaż trochę ogrzać. „Skąd się pan tu wziął?". Okazuje się, że jak obaj byli w Rosji, posądzono ich, że są burżujami, bogaczami. Widzieli, że są inteligentni, a nie tacy przeciętni Żydzi. Zaczęto ich tam prześladować. Opowiadał o strasznym procesie, który wytoczono młodszemu bratu. Jego brat zginął. Wtedy postanowił wrócić do Polski pod okupację niemiecką. Powiedział, że woli tutaj zginąć niż tam być poddawanym strasznym torturom psychicznym, kłamstwom.
W końcu udało mu się dostać do Polski, ale tu nie miał się gdzie podziać. Niedaleko domu stryjenki była willa w budowie, niedokończona. Schronił się w suterenie niewykończonego domu. Był bez ciepłego ubrania, bez pieniędzy, bez jedzenia, kompletnie wykończony. Postanowił zapukać w nocy do mojej stryjenki. Ona zaraz coś nagrzała, dała coś ciepłego do zjedzenia, ciepłe koce, żeby mógł się u siebie  [ogrzać]. Nie miała miejsca, żeby go zatrzymać. Potem zorganizowała... znajomych, że się nim zaopiekowali. Też przyszedł do nas po wojnie. Opowiadał, jak przeżył, przyszedł się pożegnać, podziękować za pomoc. Mówił, że wyjeżdża do Argentyny, bo tam odnalazł wujka czy stryjka. Powiedział, że ma dość Europy. Takie były żydowskie losy.
Â
Słyszała pani o szmalcownikach?
Oczywiście. To było bardzo nagłośnione. Do nas na Grochów - kawał drogi od Starego Miasta - przychodził mały chłopczyk. Bardzo ładnie śpiewał, Żydziaczek. Żeśmy mu rzucali chleb, jarzyny, co kto miał. Przychodził długi czas co parę dni. Śpiewał, wystawał na [ulicy].
W czasie Powstania w getcie w niedokończonym domu znaleziono zwłoki małżeństwa żydowskiego. Wyszli z getta kanałami. Był młody Żyd, który kanałami wyprowadzał zagrożonych Żydów poza strefę getta. Miał pseudonim „Kazik". Został odznaczony Orderem Orła Białego. To małżeństwo też wydostało się z getta i zmarli z wycieńczenia. Bali się gdzieś wyjść, zwrócić się do kogoś. Chyba tylko w Polsce tak było, że za najmniejszy kontakt, za pomoc Żydom groziła kara śmierci.
Na naszym osiedlu mieszkała pani, która była żoną oficera. On był w oflagu, a ona nie miała z czego żyć. Była z córką. Miały duże mieszkanie i postanowiły je wynająć, żeby mieć jakiś dochód. Przyszło dwóch eleganckich panów i zaproponowali, że chcieliby wynająć mieszkanie. Ona się zgodziła. Nawet jej do głowy nie przyszło, że to są Żydzi. Mieszkali jakiś czas i pewnego dnia pod dom podjechał samochód gestapo. Wyprowadzili tych dwóch panów, ją z córką, zabrali ich... do parku, który był niedaleko. [Doprowadzili] pod ogrodzenie i zastrzelili. Okazało się, że to byli Żydzi. Za podanie Żydowi kawałka chleba groziła śmierć.
Historii o Żydach jest bardzo dużo, bo ciągle się w Warszawie coś działo. Było przecież ogromne getto, było tam prawie 400 tysięcy ludzi. To nie byli tylko warszawscy Żydzi, ale przywozili Żydów z najbliższych okolic. Początkowo przez getto jeździł tramwaj. Pamiętam, jak jechałam tramwajem (bo się jechało na Żoliborz), to za każdym razem widziałam pięć, sześć trupów na ulicy przykrytych gazetami. Dzieci były jak szkieleciki obciągnięte skórą. Straszny był widok tych Żydów. Na ulicach tłok, bo przecież ich tam zagęścili w niesamowity sposób.
Granice getta zmieniały się. Było małe getto i duże getto. Nad ulicą Chłodną był most, po którym Żydzi przechodzili. Potem zlikwidowali małe getto.
Przyszedł do nas znajomy ojca i opowiedział historię. Mieszkał w niemieckiej dzielnicy. Dzielnica niemiecka to [między innymi] aleja Szucha. Niemcy kazali mu się z tamtej dzielnicy wyprowadzić. Powiedzieli, że może sobie poszukać mieszkania na terenie zlikwidowanego małego getta. Poszedł, ale był przerażony, jak zobaczył zniszczone domy. Tam było wszystko powypalane, poręcze schodów, podłogi były powypalane, bo Żydzi nie mieli czym palić. Zniszczone w niesamowity sposób. Żydzi żyli tam w strasznej nędzy. Chodził i obejrzał parę mieszkań. Wszedł do jednego mieszkania, otworzył drzwi do dużego pokoju i zobaczył, że przy stole siedzą ludzie. W pierwszej chwili cofnął się zaskoczony, a potem patrzy, że to są trupy. Na stole stała karafka z zatrutym napojem i tych kilka osób, ci Żydzi, było nieżywych. Siedzieli przy Stole.
Jest jeszcze jedna historia o Żydach, bardziej interesująca, bo dotyczy powstania w getcie. Z getta na Grochów było bardzo daleko, ale jak wybuchło powstanie, to wiatr niósł do nas spaleniznę. W powietrzu fruwało spalone pierze, spalone kawałki papieru. Cała Warszawa żyła tym powstaniem, tym, co się tam dzieje. Na Grochowie mieszkaliśmy koło placu Szembeka, dwie ulice za nami była przed wojną szkoła powszechna. Zupełnie nowy budynek, który w czasie okupacji zajęli Niemcy. Zrobili tam szkołę dla młodych esesmanów. Było dwóch Niemców - komendant i jego brat - którzy prowadzili tę szkołę. Jeden z nich miał w 1939 roku wystrzelone oko. Był psychicznie niezrównoważony. Na każdym kroku usiłował mścić się na Polakach. Z racji wystrzelonego oka często jeździł tramwajem. Jak on jechał, to wszyscy starali się [stać] jak najdalej. Jak się wysiadało, to nikt obok niego nie szedł, bo można się było spodziewać czegoś niezbyt przyjemnego. Obaj byli bardzo przystojni, w wieku trzydziestu paru lat, eleganccy.
Raz jechałam tramwajem i jechał ten Niemiec z wystrzelonym okiem. Wysiedliśmy razem. On szedł pierwszy, za nim ja w odpowiedniej odległości. Przed moim domem było szerokie pobocze i chodnik. Stały dwie dziewczyny, chłopak i rozmawiali. Chłopak stał tyłem do nas. Oficer raptem podskoczył do chłopaka, chwycił go z tyłu za ubranie i z całej siły rąbnął w twarz. Chłopak poleciał na ziemię, a dziewczyny zaczęły z piskiem uciekać. On tak właśnie reagował na Polaków. Ci bracia zajęli najbliższą willę i tam mieszkali.
Pewnego dnia latem, w czasie godziny policyjnej zobaczył chłopca, który przebiegał z domu do domu, bo chciał odwiedzić kolegę. Zastrzelił tego chłopca. Podobno kazał go pochować pod oknem willi, gdzie mieszkał. Taki był sadysta. Jak wybuchło powstanie w getcie, to rano cała szkoła jechała na teren walki. Jechał samochód, główny komendant i jego brat. Za nimi, młodzi esesmani jechali na rowerach obwieszeni bronią, uzbrojeni po zęby. Akurat zbliżały się Święta Wielkanocne. Był Wielki Piątek. Widzimy straszne zamieszanie. Okazuje się, że zginał ten z wystrzelonym okiem. Podobno zastrzeliła go Żydówka. Miał przywieszony granat. Ona trafiła w granat, który eksplodował i go rozerwał. Wszyscy odetchnęli, szalenie się ucieszyli, że wreszcie nie ma tego potwora.
Dwa dni później zobaczyłam czarną, wielką, odkrytą limuzynę i starszą zawoalowaną panią. Okazało się, że to była matka. Przyjechała na pogrzeb czy zabrać zwłoki syna.
W ramach ćwiczeń młodzi Esesmani wychodzili co parę dni wieczorkiem na plac Szembeka. Gdy zbliżała się godzina policyjna, to patrzyli na zegarki i jak tramwaj przyjechał minutę później, to wszystkich chwytali. Zabierali do szkolnej piwnicy i różnie bywało. Albo złapani dostawali lanie, albo ich wypuszczali, albo wywozili na [ulicę] Skaryszewską. Tam był punkt, gdzie wysyłali na roboty do Niemiec. Trzeba się było bardzo pilnować, żeby się nie spóźnić. Dwukrotnie wpadłam w taką zasadzkę, ale szczęśliwie mi się udało wydostać. Wyratowała mnie znajomość języka niemieckiego. Nie najlepsza, ale parę razy ocaliła mi życie.
Â
Proszę opowiedzieć o szmuglowaniu
Szmugiel do getta był bardzo różny. Jak tramwaj jeździł przez getto to wsiadał granatowy policjant, wskakiwali czasem nawet handlarze, którzy szmuglowali przede wszystkim jedzenie. W wielkiej cenie była trucizna, bo ludzie odbierali sobie życie. Była skrajna nędza, ale byli też ludzie bardzo bogaci. Były kabarety, działały kawiarnie, gdzie można było zjeść, napić się, posłuchać muzyki. Jeżeli chodzi o szmugiel, to wykorzystywano domy, które stały tuż przy murze. Przebijano dziury, przechodzono przez piwnice, przerzucano towar przez wierzch.
Były zorganizowane szajki, które przerzucały. Opłacały się nawet czasem Niemcom, swoim policjantom j przerzucali jedzenie w nocy przez mur. Na codzień małe dzieci wyruszały na stronę aryjską. Wzdłuż ulicy biegł rynsztok. Były w murze większe dziury, żeby w razie czego woda mogła odpływać. Tymi dziurami dzieci przedostawały się na polską stronę. Chodziły z torbami i żebrały, zbierały kartofle, jarzynę. Ludzie dawali kawałki chleba. Co kto mógł, to dawał. Z tym wracały do domu i czasem to było jedyne źródło zaopatrzenia dla kilku osób. Niemcy stali przy tych dziurach i zabierali dzieciom [jedzenie]. Często strzelali do tych dzieci. Wszystko było okropne, co tam się działo.
Â
Słyszała pani o karuzeli, która się kręciła, Jak getto płonęło?
Tak, tak. Niedaleko była karuzela, tak. W pewnych warunkach człowiek tępieje. Nie zauważa się rzeczy, które w normalnych warunkach były szokujące. Sama miałam wiele takich momentów. Gryząc suchara, pochyliłam się nad zabitym, żeby sprawdzić dokumenty bo szukaliśmy naszego kolegi. Odpięłam ubranie i szukałam dokumentów. Lewą ręką trzymałam suchara, a prawą ręką zabitego, poplamionego krwią przewracałam na bok. Potem myślałam sobie: „Boże, co ja robię?".